Maja Ganszyniec: "To, co się dzieje przez kilka ostatnich lat w polskich wnętrzach, jest niewiarygodne"

Rozmawiamy z Mają Ganszyniec - cenioną, wielokrotnie nagradzaną projektantką z imponującym portfolio. Studiowała architekturę wnętrz na krakowskiej ASP, design na Politechnice w Mediolanie i Design Product w Royal College of Art w Londynie. Od 2013 roku prowadzi kompleksową działalność projektową jako Maja Ganszyniec Studio. Wierzy, iż możliwe jest wdrażanie produktów w zrównoważony sposób, promuje model produkcji cyrkularnej, ceni rzemiosło, autentyczność i dbałość o detale.

Zdjęcia Ład Studio
Maja Ganszyniec:

Wnętrze mieszkania architektki i projektantki Mai Ganszyniec na Mokotowie. Zdjęcie: Ład Studio

Juliusz Żurawski - architekt okresu modernizmu znany przede wszystkim z projektów budynków mieszkalnych tworzonych w oparciu o pięć zasad architektury sformułowanych przez Le Corbusiera. Arseniusz Romanowicz - urodzony 20 lat później architekt projektujący przede wszystkim bryły warszawskich dworców i przystanków kolejowych. Twórczość tej dwójki jest obecna w miejscu, w którym jesteśmy.

To mieszkanie w budynku zaprojektowanym przez tego pierwszego, ​​w którym stoi ciężkie, drewniane biurko projektu tego drugiego. Pracuje przy nim Maja Ganszyniec.

Maja Ganszyniec współpracowała z takimi markami jak IKEA, Duka, Comfority, Mute, Ceramika Paradyż czy Noti. Zdjęcie: Ład Studio

Jesteśmy w twoim mieszkaniu, a dokładnie na antresoli, na której stworzyłaś sobie przestrzeń do pracy.

Już kiedy kupowałam to mieszkanie, pomyślałam, że będzie tu po prostu idealne miejsce do pracy. Trzeba było jednak nieco zmienić przedwojenny układ wnętrza. Pierwotnie schody biegły w odwrotną stronę. Żeby wejść do sypialni trzeba było przejść właśnie przez antresolę. Po tej zmianie przestrzeń stała się funkcjonalna. Długo szukałam odpowiedniego biurka i przyszło ono do mnie razem z moim partnerem Tomkiem, który kupił mieszkanie przy ulicy Asfaltowej po architekcie Arseniuszu Romanowiczu i uratował ten mebel. Długo stało w Gdyni, w rodzinnym domu Tomka. I w końcu niedawno mnie olśniło, że ja szukam biurka idealnego, a przecież ono tam czeka. Więc jest od niedawna w tej przestrzeni i to jest świetna historia, bo w mieszkaniu Juliusza Żurawskiego stoi biurko Arseniusza Romanowicza, które zapewne sam zrobił. Tak jak całe wyposażenie swojego mieszkania, gdzie była np. zabudowa w kuchni z przegródką na odkurzacz w kształcie odkurzacza czy przegródką na miotłę w kształcie miotły. 

- Każda szuflada tego biurka jest numerowana, po każdej stronie są dwie małe i dwie duże. Małe pewnie na przybory do rysowania, duże na rysunki. Jestem w tym meblu zakochana po uszy - mówi Maja Ganszyniec. Zdjęcie: Ład Studio

Długo szukałam też mebla, który wszedłby w dialog w przestrzeni z takim biurkiem. Nie chciałam wchodzić w kolejny vintage, współczesne rozwiązania mi nie pasowały. Rozwiązanie znalazłam po sąsiedzku, bo po sąsiedzku mieszkają właściciele marki Tylko. Zdecydowałam się na komodę właśnie od Tylko, czyli rozwiązanie autorskie, współczesne i co bardzo dla mnie ważne - lokalne, do tego tak jak ten stół - niepowtarzalne. Bardzo pasuje mi ta para. 

Marka Tylko powstała w 2015 roku w Warszawie z potrzeby zrewolucjonizowania tradycyjnych sposobów produkcji i dystrybucji mebli. Maja Ganszyniec komodę od Tylko zestawiła z biurkiem vintage. Zdjęcie: Ład Studio

Związek z przedwojenną architekturą ma również twój ostatni projekt. Kolekcja płytek klinkierowych dla Paradyża. 

To ostatni projekt, najświeższa rzecz, jaką zrobiliśmy. Ja w takiej architekturze mieszkam z wyboru. Nie jestem z Warszawy i długo się z tym miastem próbowałam zaprzyjaźnić, aż w końcu stwierdziłam, że albo kupię tu mieszkanie i zostanę, albo stąd wyjadę. Bo nigdy nie planowałam mieszkać w stolicy, powody, dla których się tutaj przeprowadziłam w 2009 roku już są nieaktualne. Byłam na rozdrożu i stwierdziłam, że muszę znaleźć tu miejsce dla siebie, w którym będę się czuła naprawdę jak w domu, które będzie moją bezpieczną przystanią. Długo szukałam mieszkania na Saskiej Kępie, ale nie znalazłam nic, co by mnie zmotywowało do wzięcia kredytu i stwierdziłam: “A może Mokotów, ale jeżeli Mokotów, to mieszkanie z ogródkiem”. Wstukałam w Google: Mokotów, mieszkanie z ogródkiem i wyskoczyło mi zdjęcie tej przestrzeni. Pomyślałam sobie: “Niemożliwe!”. Właśnie w tej kamienicy, jak i innych z okresu przedwojnia stosowano gorseciki, ale i klinkier. Natomiast był to klinkier w technologii lanej, która ma swoje piękno i niedoskonałości, ale też totalną nietrwałość. I nasz najnowszy projekt, który właśnie pokazaliśmy na targach Cersaie, to jest klinkier we współczesnym wydaniu. Zrobiliśmy to z Paradyżem, czyli z firmą, która miała tyle odwagi, by pięć lat temu wprowadzić na rynek gorseciki.

Projektu klinkieru "Sundown" autorstwa Mai Ganszyniec dla Paradyża. Zdjęcie: Materiały prasowe/Paradyż, autor Dominik Czerny

 

Maja Ganszyniec w fabryce, gdzie powstawała kolekcja klinkieru dla marki Paradyż. Zdjęcie: Materiały prasowe/Paradyż, autor Dominik Czerny

Ten klinkier jest kontynuacją tej opowieści, przywracania tych materiałów i tych rozwiązań, które przed wojną i po wojnie były lubiane i atrakcyjne, a które przez to, że nikt się tymi materiałami i przestrzeniami długo nie zajmował, zaczęły być postrzegane jako tanie i byle jakie. A przede wszystkim stare. A stare w Polsce przez wiele lat oznaczało biedne. Ten projekt jest próbą zmiany takiego sposobu myślenia. Choć gorseciki było zdecydowanie łatwiej wdrożyć, bo był kolor, bogaty wzór, szaleństwo.

Klinkier Sundown Sand i Tundra w różnych wykończeniach powierzchni. Zdjęcie: Materiały prasowe/Paradyż, autor Dominik Czerny

Kiedy wtedy zaproponowałam klinkier wszyscy patrzyli na mnie jak na wariatkę. Pomimo tego, że te produkty zawsze występowały obok siebie, to na tamten temat był czas, była gotowość, a na ten temat gotowość jest dopiero dzisiaj. Więc właśnie wdrożyliśmy małą, kapsułową kolekcję z pięcioma kolorami i czterema teksturami. Mamy płytki w kolorze wiśniowego brązu, czyli takie jakie na elewacjach stosowano najczęściej, ochry, zieleni i przede wszystkim w kolorze gliny. 

- Dla mnie ten cały projekt to hołd dla czerwonej gliny, która jak się okazuje jest najbardziej popularna w Polsce - mówi Maja Ganszyniec. Zdjęcie: Materiały prasowe/Paradyż, autor Dominik Czerny

Swoje studio założyłaś w 2013 roku. Dziesięć lat temu. To był czas, kiedy polskie firmy dopiero zaczynały zdawać sobie sprawę z tego, że aby dobrze funkcjonować na rynku potrzebny jest projekt przemysłowy. Jaki był twój początek, pierwsze wdrożone projekty?

W 2009 roku wracałam do Polski po skończonych studiach w Londynie z myślą: “Hej ho, tutaj nic nie ma, wszystko jest do zrobienia, to będziemy teraz zmieniać świat”. I pięć lat później moim głównym klientem nadal była IKEA, z którą zaczęłam wtedy robić pierwszą autorską kolekcję. Pracowałam nad częścią oferty, która nazywa się Vitality. To limitowane kolekcje wypuszczane co jakiś czas. Pierwsza była skupiona wokół dobrych nawyków w domu. Wtedy powstał terakotowy kiełkownik czy terakotowe naczynie do pieczenia. Więc cały czas, gdzie mogę, krążę wokół tej czerwonej gliny. To te tematy przyszły do mnie na początku. Jednym z pierwszych polskich klientów, było Comforty. Paweł Kubara z Comforty jako pierwszy powierzył mi i Krystianowi Kowalskiemu, z którym działaliśmy wtedy jako Studio Kompott stworzenie projektu rozkładanej sofy.

Jak dziś wygląda praca twojego studia?

Łączymy dwie działalności. Projektujemy meble, ale też oświetlenie, ceramikę, dywany, w zasadzie wszystko. Nie specjalizujemy się w żadnej technologii. Ja uwielbiam pracować z technologami, wchodzić w nowy segment, o którym nic nie wiem, bo jest wtedy takie błogosławieństwo naiwności i moim zdaniem tylko w takim braku przyzwyczajenia można wpaść na rozwiązania, na które nikt nigdy nie wpadł. Są pewne rzeczy, które się robi od stu lat i robi się je tak, a nie inaczej. A potem ja przychodzę i pytam ale dlaczego nie zrobimy tego w ten sposób? I nagle się okazuje, że w zasadzie oprócz tego przyzwyczajenia to nie ma powodu, dla którego tego się nie da zrobić. Wchodzenie w nowe technologie sprawia, że sporo się uczę. Bardzo lubię rozwiązywać łamigłówki, a każde wdrożenie jest trochę taką łamigłówką. 

A druga rzecz, którą robimy jako studio to część doradcza. Pomagamy firmom, które tej pomocy potrzebują. A, że ja po powrocie do Polski pracowałam przy strategii wzorniczej, ale w branży FMCG, to ta wiedza strategiczna bardzo mi się w tym momencie przydaje, bo niewielu jest projektantów, którzy mają trening w strategii. A tak się składa, że w Polsce mamy bardzo dużo przemysłu, dużo produkcji, różne grupy firm na różnym etapie przechodzą z modelu produkcyjnego w model markowy. I my im asystujemy i pomagamy w tych procesach. Jesteśmy trochę takim przewodnikiem w świecie, w którym oni czasami półświadomie, czasami nieświadomie, czasami zupełnie po omacku próbują się zorientować. Więc tworzymy razem mapy przejścia z jednej rzeczywistości do drugiej, bo świat się przez ostatnie 10 lat zmienił diametralnie.  

Ale wciąż nie mamy dojrzałego rynku designu. My nie mamy dojrzałych klientów jako przewagi rynku. To jest grupa, która rośnie. Są i klienci, którzy świadomie prowadzą marki, ale to nie jest pełen obraz naszej rzeczywistości. Więc to trochę praca w edukacji. Edukujemy firmy czy uzupełniamy ich wiedzę w zakresie braków, które te firmy mają. Bo Polska ma taką historię, a nie inną. I to wszystko wynika z tego, że mieliśmy tę komunę i że wolność ekonomiczną odzyskaliśmy w latach 90. Że był tak gigantyczny głód produktów, że się sprzedawało wszystko, nieważne jak wyglądało, nieważne jak było zrobione. Czegokolwiek nie wypuściło się na rynek, to rynek to pochłaniał. I nagle rynek już nie przyjmuje. Dlaczego? No i dopiero teraz firmy stwierdzają: “Chyba musimy coś zmienić”. To nie jest taka praca jak na dojrzałym rynku, szwedzkim czy duńskim. To jest częściowo praca projektowa, częściowo doradczo-edukacyjna.

Dodatkowo prowadzisz swoją markę. Jakie były motywacje i idea? 

Motywacja była taka, że miałam głowę pełną projektów, a w Polsce nie za bardzo na tamtym etapie był podmiot, który byłby w stanie przyjąć wzornictwo na tym poziomie i rzemiosło na tym poziomie. Jest to projekt autorski, bardzo osobisty i maleńki. Ale to dla mnie odskocznia, miejsce dla tych niezagospodarowanych pomysłów, które miałam. A poza tym ludzie się mnie pytali, jak już zaczęliśmy odkrywać słowo design, co to jest ten polski design? Ja już nie mogąc słuchać tego pytania, które moim zdaniem na tamtym etapie było zupełnie niezasadne, bo nie było wtedy polskiego designu. Mieliśmy jakieś projekty z przeszłości, ale nie było marek, nie było projektantów, to była jakaś partyzantka, a nie polski design. Więc przez wiele lat tak odpowiadałam, a w końcu sobie pomyślałam, no dobrze, a jakbym chciała odpowiedzieć na to pytanie, to jakie by były te rzeczy, jakby wyglądały, z czego by były zrobione, jakby to było stąd. I ustawiłam promień pięciuset kilometrów, z którego będziemy brać wszystkie materiały i w którym będziemy produkować. No i wszystko szło ładnie i pięknie, aż dojrzeliśmy do kamienia. No bo jaki mamy kamień lokalny. W końcu wpadłam na kamień polny, z którego, przez lata były budowane wsie, drogi, domy, podmurówki. Do dzisiaj na Mokotowie zobaczysz ten kamień w paru miejscach na poboczach chodników. To zupełnie zapomniany materiał.

Więc zrobiliśmy limitowaną serię akcesoriów z tego kamienia, który jest zlepieńcem i za każdym razem po rozcięciu go jest inny. I to była ta rzecz, która mnie absolutnie w tym materiale ujęła i pomyślałam sobie, że on jest naprawdę stąd. 

Lokalność jest dla ciebie ważna. Sama pochodzisz ze Śląska. Gdzie jest i czerwona glina, cegły i framugi w familokach. 

Wychowywałam się w przedwojennym śląskim domu. W domu mówiło się po polsku, u dziadków również po niemiecku, a na “placu” się godało. Mentalnie, tożsamościowo czuję się absolutnie stamtąd. I to jest fajne w tej dzisiejszej Polsce, że ona też jest takim zlepieńcem, trochę jak ten otoczak. Historia nas przewalcowała w te i wewte, posklejała trochę wschodu, trochę zachodu, trochę południa, trochę północy. Wydaje mi się, że dzięki temu mamy taką energię i dlatego jesteśmy tak ciekawi, bo uważam, że Polska jest bardzo ciekawa. Nigdy nie wiadomo w jakim tempie coś przyjmiemy albo jak coś zinterpretujemy. To, co się dzieje przez kilka ostatnich lat w polskich wnętrzach, jest niewiarygodne. To już nie jest patrzenie na zachód. To już nie jest: “O Jezu, jacy my tutaj jesteśmy, musimy coś udowodnić”. Nie, my już nic nie musimy udowadniać. Mamy własny język i rok temu był taki moment, że sobie pomyślałam, to jest ten czas, w którym można mówić o polskim designie. Zbudowaliśmy masę krytyczną, na którą można spojrzeć i powiedzieć: “No tak, to by nie mogło powstać w Australii, to by nie mogło powstać w Nowym Jorku”. To ma te niuanse, te wszystkie detale, które wynikają z naszych kontekstów historycznych, z tego PRL-u, z tych lat 90., z tego wszystkiego, co przerobiliśmy, czego już się nie wstydzimy i co zamieniliśmy w nasz zasób.

Dom mnie ukształtował. Zbudował go pradziadek, mieszkała prababcia, dziadkowie, mieszkają rodzice, teraz mój brat ze swoimi dziećmi, czyli piąte pokolenie. W rodzinie miałam architektów, technologów. Pradziadek prowadził przedsiębiorstwo produkujące wyroby cementowe i ceramiczne - dachówki, płytki czy płyty chodnikowe. To jest dom pełen starych mebli, w holu stoi gigantyczna szafa, w której wiszą sukienki jeszcze z lat 30. Są zdjęcia, archiwa, filmy z lat 50. To także dawna architektura, która ma wspaniałe proporcje. Te proporcje przestrzeni to coś, co jest dla mnie ważne, tak samo jak proporcje obiektu. I to wszystko gdzieś we mnie rosło i rosło, i to, że robię to, co robię to wynik tego, gdzie miałam szczęście się chować. Bo mieliśmy w domu absolutną wolność. Kiedy rodzice usłyszeli, że chcę iść na ASP, to powiedzieli: “Oczywiście, proszę bardzo, jeżeli to jest to, co chcesz robić, to to rób”. I to jest bardzo uprzywilejowana pozycja, że nikt mnie nie zniechęcał.

Do tego dołożyła się architektura śląska, która jest i postindustrialna, i modernistyczna, jest i przepiękna secesja. Nie wiem na czym teraz będą się chować młode pokolenia, które nie mają szans przez osmozę wchłonąć detali architektury, tak jak jeszcze nasze pokolenie, bo wszystko jest pod styropianem. Nie wiem jak to będzie. Będzie inaczej. Natomiast ja na pewno jestem w tym punkcie, w którym jestem, ze względu na to w jakim domu się wychowałam, ale to też są na pewno osobiste, karmiczne uwarunkowania. Tak mam zbudowany mózg, a nie inaczej. Ja się do niczego innego nie nadaję. I to wcale nie jest żart! 

Twoim pierwszym wyborem była architektura wnętrz.

Tak. W tamtych czasach, w latach 90. jeszcze do końca nie wiedziałam, czego chcę. Ale od zawsze szyłam. Bo szyła moja mama, szyła moja babcia. Więc ja w zasadzie przy maszynie do szycia siedziałam od siódmego roku życia. Dlatego dziś wszystkie projekty związane z tapicerką to dla mnie bułka z masłem. Bardzo dobrze rozumiem tkaninę.

Ale wiele ludzi z naszego pokolenia tę umiejętność szycia ma. Więc ja od zawsze coś robiłam. Wspomniałam takie momenty, bo ja nie znosiłam szkoły, natomiast te najlepsze momenty były, kiedy byłam chora, mogłam zostać w domu i dłubać. Wyszywałam, szyłam, czapki, torby, potem ubrania. W każdym razie decyzję, że muszę z tych studiów uciec podjęłam na pierwszym roku, po trzecim wyjechałam na Erasmusa, a kolejno wzięłam dziekankę. Studiowałam na politechnice w Mediolanie, gdzie był zupełnie inny model nauki kształcący ludzi do pracy w biurach projektowych. I oni się mnie pytali: “A kim jesteś? Cadista, 3D modelista, illustratore? (czyli osoba kreśląca w CADzie, popularnym programie do rysowania, modelarz 3D, ilustrator). Co ty robisz?”.  A ja mówię: “No to i to i to, nie?”. Człowiek orkiestra z Polski. I to był taki moment, w którym dowiedziałam się, że Alessandro Mendini robi warsztaty. I udało mi się na nie dostać wraz z zaprzyjaźnioną dziewczyną z Budapesztu. I my dwie kształcone w klasycznym sowieckim szkolnictwie miałyśmy bardzo duże umiejętności, potrafiłyśmy malować, rysować. Podczas gdy na Politechnice był kurs trzymania ołówka. Zrobiłam ten staż w atelier Mendini. A potem dostałam pracę w Biurze Architektonicznym Luca Scacchettiego. I to był niesamowity czas. Wróciłam do Polski, skończyłam studia na ASP i pojechałam do Londynu, bo stwierdziłam, że to się tak nie może skończyć. No i to była rewelacja, trafiłam na świetny okres tej uczelni. Bardzo sprzyjający ekonomicznie, bo królowej Elżbiecie zawdzięczam moją edukację i stypendia socjalne, którą wtedy dostawali wszyscy z tej części Europy. Ja nie wiem jak ja to wszystko zrobiłam, ale jak człowiek jest młody i nie wie, że nie ma szans, to to robi, a potem kiedy już ma tę świadomość, to by się na pewne rzeczy nie porwał.

Ty się porwałaś i Ikea była twoim pierwszym klientem. To była właśnie jedna z tych rzeczy, która sprawiła, że niemal od początku byłaś nazywana najbardziej zdolną polską projektantką, a nawet królową polskiego designu. Czy miałaś w swojej karierze momenty, kiedy pojawiał się kryzys czy chwile zwątpienia? 

Codziennie! To, że wróciłam do Polski sprawiło, że jestem tą pierwszą kobietą na księżycu. Co nie jest prawdą, bo w moim pokoleniu są inne wspaniałe projektantki, tylko może faktycznie głośniejsze projekty pojawiły się później. To jest kolejny zmaskulinizowany zawód. Przez parę po powrocie zdarzało się, że w firmach panowie zadawali pytania mojemu koledze, a ja odpowiadałam. A oni znowu mojemu koledze zadają pytanie. No mam takie doświadczenia, które dziś mnie bawią, ale wtedy nie bardzo było mi do śmiechu.

Czy po tylu latach, przy każdym produkcie, przy efekcie końcowym, pojawiają się w tobie duże emocje?

Uwielbiam to, co robię i jest w tym mnóstwo emocji, bo ja się angażuję, A jak się angażujesz, to są emocje, ale jest też bardzo dużo zdrowego rozsądku. No bo jest to praca dla przemysłu, więc odpowiedzialność całkiem spora. Natomiast wydaje mi się, że bez tego ładunku emocjonalnego po prostu się nie da. Wiesz co jest dla mnie najbardziej niesamowite? Że ja tworząc jakiś przedmiot mam w głowie jakiś swój własny, osobisty brief. Wiem dlaczego chcę to zrobić. Na przykład gorseciki. Wiedziałam dlaczego chcę je zrobić. Wiedziałam, że to jest coś, co trzeba podać w nowym kontekście, żeby ten stary historyczny mógł przetrwać. I to była moja motywacja, żeby pokazać, że te malutkie płyteczki mają gigantyczną wartość, żeby ich wszystkich nie skuli. I to była motywacja, która w ogóle nie była motywacją biznesową. To była motywacja czysto kulturowa. Ale design dla mnie to jest taki obszar na styku przemysłu i kultury. I trzeba uwzględniać te dwa konteksty, żeby zrobić produkt, który przetrwa. Jeżeli robimy coś tylko dla przemysłu to wydaje mi się, że to jest krótki strzał. Jeżeli robimy coś tylko dla kultury, to to nie jest design. Tworząc coś nowego zawsze nadpisujemy jakąś historię. To jest ten moment, w którym dzieje się magia. I jeżeli ktoś do mnie przychodzi po kilku latach i mówi: “Kupiliśmy te gorseciki, wyremontowaliśmy klatkę schodową”. To dla mnie to jest największa satysfakcja zawodowa. I to się dzieje, jeżeli robimy coś w prawdzie, jeżeli robię coś, bo w to wierzę, bo ja tę całą motywację i emocje zamykam w przedmiocie, który idzie w świat. I potem ktoś w świecie bierze ten przedmiot do ręki i odczytuje te wszystkie emocje i motywacje bez mojego udziału. 

Jeżeli chodzi o proces twórczy czy też proces od pomysłu do fizycznego produktu, to który moment jest dla ciebie najbardziej fascynujący? 

Jak już dopniemy wszystkie detale. Na początku mamy zarys. Wiemy mniej więcej co chcemy, wiemy, czego nie chcemy. I tak zaczynamy szukać. I w naszym procesie bardzo różnie projektanci i projektantki pracują. Ja na etapie koncepcyjnym pracuję bardzo dużo w głowie. Gdzieś to jest w tle i cały czas się dzieje. I w pewnym momencie jestem gotowa do tego, żeby usiąść i zacząć rysować. I wtedy wszyscy w studio, całym zespołem siadamy i robimy sobie sesje kreatywne. Robimy research, patrzymy, co już jest. Bo w tych czasach bardzo łatwo jest zupełnie nieświadomie, nieintencjonalnie zrobić coś bardzo podobnego, bo wszyscy oglądamy te same rzeczy. A potem rysujemy, rysujemy i wydobywamy wątki, które czujemy, że są na temat. Że są obiecujące, że coś nas w nich rusza. I czasami to jest jakiś mikroszkic, jakiś detal. Łapiemy się go i rozwijamy. A potem pracujemy już w 3D. Czasami robimy modeliki, szczególnie w tkaninowych rzeczach. Ale bardzo szybko przechodzimy z rysowania do komputera i pracujemy na bryłach 3D. Następnym etapem jest prototypowanie. 

Ten moment, kiedy staje pierwszy prototyp, to jest ten pierwszy moment, gdzie są emocje. A potem jest taki stan, w którym ja wiem, że jeszcze są detale do dopracowania i to jest taka emocja, że coś ci nie daje spokoju. I dopiero jak domkniemy te wszystkie detale, to ja wiem, że to już może iść w świat.

Czy są sytuacje, w których pomysły przychodzą do ciebie najczęściej? 

Na urlopie. Jak mam święty spokój. Co zimę staramy się zrobić sobie dłuższy urlop. Biorę wtedy szkicownik i rysuję. I bardzo często właśnie na przełomie roku, między grudniem, a styczniem powstają pomysły i projekty, które potem realizujemy cały rok.

Ale to jest jeden proces. A drugi to jest proces studia. Bardzo lubię pracować zespołowo. Od lat mam zespół cudownych ludzi. I tak naprawdę wszystko jest wypadkową kilku głów i różnych punktów widzenia. I bardzo często się nie zgadzamy, mamy różne pomysły albo różne widzenie. I to jest dla mnie wartość. Bo inaczej rozmawiałabym cały czas sama z sobą. 

W przedwojenne mieszkanie na Mokotowie projektantka tchnęła ducha nowoczesności. Zdjęcie: Ład Studio


Przestrzeń do pracy projektantka zorganizowała na antresoli. Swoje miejsce znalazł tu m.in. skrojony na miarę książkowy regał. Na zdjęciu także ceramiczny stolik Oka, zaprojektowany przeze Maję dla autorskiej marki Nurt. Zdjęcie: Ład Studio

Biuro w mieszkaniu Mai Ganszyniec to oryginalny stół do pracy architekta Arseniusza Romanowicza, lata 40-50te. Zdjęcie: Ład Studio

Czytaj więcej