Grzegorzowi Piątkowi z pisaniem zawsze było po drodze. Już studiując architekturę, bliżej mu było do jej historii i teorii. Ostatecznie stał się jej nie praktykiem, a uznanym krytykiem. Dziś już bez skrępowania mówi wprost, że pisanie od zawsze wychodziło mu lepiej, z większą łatwością, przyjemnością i swadą. W pracowni się nie widział. Ale zanim swoje fascynacje architekturą połączył z talentem pisarskim, musiało upłynąć trochę czasu. Trzeba też było większej odwagi i samoświadomości, żeby zamiast wybrać ścieżkę utartą, wydeptać własną.
Grzegorz Piątek to finalista Nagrody Literackiej Nike, laureat Paszportu Polityki 2023, Nagrody Historycznej im. Kazimierza Moczarskiego, Nagrody Architektonicznej Prezydenta m.st. Warszawy oraz – dwukrotnie – Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Zdjęcie: Katarzyna Gapska
Udany debiut literacki "Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego" łączył dwa światy Piątka w niezwykle świeżą i wyróżniającą się na rynku wydawniczym - całość. W swojej książce Grzegorz Piątek pokazał Starzyńskiego jako polityka, ale też człowieka, który przeszedł do historii jako wizjoner urbanistyczny, który chciał Warszawy wielkiej i dumnej, który zrozumiał, jak potężnym narzędziem w polityce jest architektura. Nawet tylko ta w projekcie.
Piątek biegle poruszając się w tematyce warszawskiej architektury, nakreślił przy okazji zajmujący i drobiazgowy portret polityczny. Wrócił do niego znowu po latach z wielu powodów. Tak powstał "Starzyński. Prezydent z pomnika". O Starzyńskiego w nowej wersji pytamy autora książki, Grzegorza Piątka.
„Starzyński. Prezydent z pomnika”, 2024, wydawnictwo W.A.B. Zdjęcie: Dzięki uprzejmości wydawnictwa
Stefan Starzyński - prezydent legenda. Pamiętasz ten moment, kiedy z tym nazwiskiem zetknąłeś się po raz pierwszy?
Grzegorz Piątek: Zaczęło się od pomnika. Tytuł w tej nowej wersji to właśnie "Starzyński. Prezydent z pomnika", choć nie planowałem go w związku z tymi pierwszymi skojarzeniami. Ale właśnie jako dziecko znałem ten pomnik Starzyńskiego, usytuowany wówczas w Ogrodzie Saskim, którego już tam nie ma, został przeniesiony. Ale wtedy pomyślałem sobie, że to musiał być ktoś ważny. Później już jako student architektury, architekt, osoba zainteresowana historią i architekturą Warszawy, zdałem sobie sprawę jak mocna jest jego legenda jako urbanistycznego wizjonera, jako twórcy pewnej wizji Warszawy przyszłości. Ta strona architektoniczno-urbanistyczna doprowadziła mnie do Starzyńskiego. Zacząłem odkrywać jego historię i to, że tak naprawdę nie był wizjonerem, a przede wszystkim politykiem. Dlatego to biografia przede wszystkim polityczna: opowieść o mechanizmach zdobywania władzy, umacniania władzy, o zarządzaniu i rządzeniu, o budowaniu popularności politycznej.
We wstępie piszesz, że niektóre reakcje na książkę "Sanator. Kariera Stefana Starzyńskiego" sprawiły, że zmieniłeś perspektywę. Stąd druga wersja - "Starzyński. Prezydent z pomnika". O jakie reakcje dokładnie chodziło?
Grzegorz Piątek: Oprócz tego, że wiele nowych rzeczy odkryłem od strony faktografii (zwłaszcza pogłębić mogłem obraz dzieciństwa i młodości, które zawsze dla biografa są najtrudniejsze), to też poczułem, że w pierwszej książce byłem zbyt surowy wobec Starzyńskiego. Dały mi do myślenia reakcje ludzi, którzy wychowali się w otoczeniu jego legendy. Niektórzy twierdzili wręcz, że napisałem paszkwil. Ja się z tym nie zgadzam, ale rzeczywiście uświadomiło mi to, że muszę być delikatniejszy w doborze słów, może być nieco mniej ironiczny, tak od strony samej prezentacji tematu i stylu. A też sam przez tych 8 lat, które minęły od publikacji pierwszej książki, poczułem trochę więcej ciepłych uczuć do Starzyńskiego. Cały czas widziałem, nadal widzę w nim polityka i starałem się oceniać go tak, jakbym sam żył w tamtych czasach, jakbym patrzył na polityka, a nie przyszłego bohatera. Rozliczać go z realnych osiągnięć, przebijać jakieś propagandowe balony, sprawdzać, ile w tym wszystkim jest patosu, przemówień, a ile było szans rzeczywistych na realizację czegokolwiek. Ale dzięki temu, że lepiej i bardziej drobiazgowo zbadałem to dzieciństwo i młodość Starzyńskiego, zmieniłem perspektywę. Zobaczyłem chłopaka 21-letniego, który bardzo szybko bierze ślub, a potem bardzo szybko mu się to małżeństwo rozpada. Dowiedziałem się więcej o uwikłaniu w trójkąt miłosny, o kulisach bolesnego dla niego rozpadu małżeństwa. To pozwoliło odkrywać warstwa po warstwie Starzyńskiego jako człowieka, poczułem, że to osoba z którą emocjonalnie rezonuję, z którą mógłbym na takim ludzkim poziomie porozmawiać, gdybym dziś go spotkał albo cofnął się w czasie.
Starzyński szybko dostrzegł, jaką architektura może odegrać rolę w jego politycznej karierze. Snucie wizji o rozbudowie Warszawy, o podniesieniu estetyki miasta, o zaopiekowaniu się przestrzeniami najbardziej zaniedbanymi w stolicy, stały się jego wielką siłą. A wystawy, które zorganizował przeszły do historii.
Grzegorz Piątek: Dwie wielkie wystawy „Warszawa przyszłości” i „Warszawa wczoraj, dziś, jutro” są do dziś elementem legendy Starzyńskiego. Co ciekawe, pomysł na wystawę „Warszawa przyszłości”, czyli pierwszą z nich, nie był pomysłem Starzyńskiego. Z tym pomysłem architekci chodzili do ratusza od lat i nie mogli znaleźć zrozumienia. Starzyński przychylił się do tego pomysłu w związku ze zbliżającymi się wyborami. Bezbłędnie odczytał moc tych wizji architektonicznych, moc makiet, fotografii, wizualizacji.
Rok 1936. Prezydent Warszawy Stefan Starzyński (ze wskaźnikiem) objaśnia plany rozbudowy stolicy.Od lewej stoją kolejno: adiutant prezydenta RP kpt. Zygmunt Gużewski, premier Marian Zyndram-Kościałkowski, prezydent RP Ignacy Mościcki, szef Kancelarii Cywilnej Prezydenta RP Stanisław Świeżawski, minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego Wojciech Świętosławski, komisarz Rządu na m.st. Warszawę Władysław Jaroszewicz, dowódca Zamkowego Plutonu Żandarmerii kpt. Jan Huber, szef Protokołu Dyplomatycznego Ministerstwa. Spraw Zagranicznych Karol Romer. Na ścianach widoczne plany m.in. plan dotyczący elektryfikacji warszawskiego węzła kolejowego. Zdjęcie: Zbiory NAC
Dzięki sukcesowi tej wystawy, zobaczył też, że taka troska o miasto, jego estetykę i przestrzeń, to jest coś, co może przekonać do niego ludzi tych jeszcze nieprzekonanych. Dzięki temu urbanistom w ratuszu stworzono niesamowite warunki do podjęcia konkretnych działań. Warszawa wtedy została od nowa zaplanowana i przygotowana na przyszły rozwój. I te pomysły, nawet jeśli nie zostały zrealizowane przed wojną (a większość nie miała na to szans wtedy) to stały się fundamentem odbudowy Warszawy powojennej i ich wpływ widoczny jest do dziś. Pierwsza linia metra, którą jeździmy, oddana do użytku dopiero w latach 90., biegnie mniej więcej śladem nakreślonym właśnie za rządów Starzyńskiego. Dlatego dla mnie i mam nadzieję, że także dla innych, ta książka to też opowieść o sile planowania, o sensie planowania, nawet jeśli ono od razu nie przynosi owoców, to ma ogromne znaczenie, bo kiedy pojawiają się dogodne okazje, możliwości i środki, żeby coś stworzyć, to te pomysły są realizowane i jeden do drugiego pasują. Miasto nie rozwija się wtedy jako suma oderwanych od siebie inwestycji, tylko te pomysły wskakują na swoje miejsce w odpowiednim momencie. Udało się też Starzyńskiemu roztoczyć swego rodzaju mecenat nad architektami. Stanisław Różański, szef Wydziału Planowania, znakomity urbanista, był tu szczególnie dopieszczony, ale nie tylko on. Dzielnica Piłsudskiego projektu Bohdana Pniewskiego na przykład, to też był projekt rozwijany pod okiem Starzyńskiego. Za rządów Starzyńskiego Pniewski umocnił swoją pozycję głównego architekta władzy i głównego architekta gmachów stołecznych i przestrzeni reprezentacyjnych.
Rok 1938. Stefan Starzyński z szefem Wydziału Planowania, architektem Stanisławem Różańskim w sali nr 10 na wystawie "Warszawa wczoraj, dziś, jutro". Na pierwszym planie makieta centrum miasta z zaznaczonym przebiegiem trasy N-S, na środku sali model Dzielnicy Marszałka Józefa Piłsudskiego. Zdjęcie: Zbiory NAC
Makieta gmachu Muzeum Narodowego w Warszawie wraz z projektem zagospodarowania jego okolic. Zdjęcie: Zbiory NAC
Starzyński zaraz po objęciu stanowiska prezydenta Warszawy na listę swoich celów do zrealizowania wpisał: budzenie umiłowania Warszawy wśród mieszkańców. Jak ludzie oceniali Warszawę w tamtym czasie?
Grzegorz Piątek: Zacznijmy od tego, że Warszawa, co nie jest do końca oczywiste, bo funkcjonuje wielki kult tej przedwojennej Warszawy jako Paryża Północy, to przez samych warszawiaków postrzegana była jako miasto brzydkie, niefunkcjonalne, ciasne. Takie, którego forma w ogóle nie dorasta do funkcji stolicy 30-milionowego państwa i które wiecznie porównuje się, pielęgnując kompleksy, do Paryża, Wiednia, Rzymu, imperialnych stolic, które miały przestrzenie reprezentacyjne, stołeczne gmachy. Warszawa, która rozwijała się pod zaborami jako po prostu duże miasto przemysłowe, tego wszystkiego nie miała. Publicyści, architekci i zwykli mieszkańcy na Warszawę bardzo narzekali. I Starzyński, bardzo świadomie zresztą, postanowił, że nie będzie nikogo przekonywać do tego, co jest absurdalne - czyli, że Warszawa jest piękna w tej chwili, tylko obudzi w ludziach świadomość tradycji: królewskich, magnackich, mieszczańskich, ze Starym Miastem, pałacami magnackimi. To piękno chciał pokazać i za jego rządów sporo tych zabytków przedrozbiorowych odnowiono. A z drugiej strony pokazywał ludziom wizję przyszłości, która będzie kontynuacją tej tradycji. W ten sposób stawał okrakiem nad tą trudną teraźniejszością i pokazywał ludziom chwalebną przeszłość i piękną przyszłość. I to było bardzo użyteczne propagandowo, ale też pozwalało ocieplić wizerunek Warszawy i zaangażować samych warszawiaków w tworzenie przyszłości. Zrozumiał, że budząc ten patriotyzm lokalny, świadomość tradycji i entuzjazm wobec Warszawy - przybliżał ludzi do siebie jako prezydenta i czynił siebie opiekunem tej wizji.
Robotnicy w czasie pracy przy budowie siedziby straży ogniowej przy ul. Polnej 1, przed 1936 r. W tle pomnik Lotnika na pl. Unii Lubelskiej i kamienica Jana Łaskiego. Zdjęcie: Zbiory NAC
Budowa szkoły przy ul. Boremlowskiej na Grochowie, 1939. Zdjęcie: Zbiory NAC
Marszałek Edward Śmigły-Rydz odsłania fragment zrekonstruowanych murów obronnych Starego Miasta, 10 października 1938. Na prawo od marszałka dyrektor Muzeum Narodowego i szef Komisji Opieki nad Zabytkami Warszawy Stanisław Lorentz oraz autor projektu rekonstrukcji, architekt Jan Zachwatowicz. Zdjęcie: Zbiory NAC
Portret biograficzny Starzyńskiego, jaki nakreśliłeś to dziś już właściwie gotowy scenariusz na film. Ale czy zainteresowałby widza spoza Warszawy?
Grzegorz Piątek: Jeśli podążyłoby to w takim kierunku, w jakim ja starałem się pchnąć tę opowieść w książce - to czemu nie. Wtedy to ultrauniwersalna opowieść o władzy. Jak się ją zdobywa, jak się ją umacnia. O tym, co władza może, czego nie może. Pamiętam, że kiedy pisałem pierwszą wersję książki o Starzyńskim to wtedy jednocześnie pochłaniałem „House of Cards”. I myślę, że to historia o mocno podobnym potencjale. O roli osobistej ambicji, emocji, relacji międzyludzkich w polityce. I myślę, że i o polityce i o architekturze najbardziej warto opowiadać z tej ludzkiej perspektywy. Dlatego, że jeśli przyjrzeć się bliżej, to wszystko to zaczyna się i kończy na ludziach. Z daleka widzimy doktryny, idee, ideologie, w architekturze style i tak dalej. Ale jeśli spojrzeć z bliska, jak to wszystko się dzieje, to bardzo dużo zależy od pojedynczych postaci, ich emocji, marzeń i ograniczeń. Takie spojrzenie na historię Starzyńskiego uwalnia duży potencjał. Wtedy nie jest to już opowieść tylko o Warszawie, tylko o II RP, tylko o Starzyńskim. Nie jest to kolejna trudna opowieść o Polsce w XX wieku, tylko ponadczasowa historia o władzy, a na koniec o wielkim bohaterstwie i poświęceniu, co czyni ją niemal szekspirowską w odbiorze. Zaczyna się od dworsko-politycznych spraw, a kończy się krwią, ofiarą i najbardziej wzniosłymi i dramatycznymi tonami.
Nad czym aktualnie pracujesz? W planach kolejna biografia?
Grzegorz Piątek: Mam na oku jeszcze kilka takich postaci XX-wiecznych. Ale chwilowo czuję potrzebę odświeżenia, bo do tej pory wszystkie moje książki zanurzały się w historii i architekturze Polski pierwszej połowy XX wieku. Teraz chcę napisać, właściwie już piszę, książkę o architekturze współczesnej w dużym skupieniu na przyszłości. O tym jak architektura szkodzi, a jak mogłaby pomóc, w jakim kierunku powinna zmierzać. Żyję tu i teraz, rozglądam się, doświadczam, przeżywam - chcę się tym podzielić. Dużo będzie o Polsce i Warszawie, ale nie tylko. I o dobrych projektach, nie chcę tylko narzekać, ale pokazać konstruktywne przykłady.
Fragment z książki Grzegorza Piątka "Starzyński. Prezydent z pomnika"
W swoim pierwszym prezydenckim wywiadzie Starzyński zapewniał, że podniesie Warszawę z technicznego zacofania i urbanistycznego upadku. Ale choć do historii przejdzie jako miejski wizjoner, z początku nic tego nie zapowiadało. Wiosną 1934 roku jako szef lokalnych struktur BBWR zapraszał wprawdzie na odczyty sympatyzujących z organizacją architektów pod hasłem Warszawa jako stolica Polski, ale robił to niejako z urzędu, realizując politykę Zyndrama, któremu na rękę było podkreślać, w jak opłakanym stanie odziedziczył miasto. Warto jednak przytoczyć wypowiedzi z tamtych spotkań, ponieważ stanowią one nie tylko urbanistyczny bilans otwarcia rządów komisarycznych, ale i pierwsze świadectwo kontaktów Starzyńskiego ze środowiskiem architektonicznym, momentu, w którym być może zasiano w nim, na razie bezużyteczne, ziarno troski o piękno i funkcjonalność stolicy.
Antoni Dygat wysoko ustawił poprzeczkę Warszawie, poświęcając swój referat Paryżowi, jedynej stolicy, którą uważał za „arcydzieło” i „jednolite dzieło Sztuki”. Profesor Czesław Przybylski zastrzegał jednak:
– Nie pragniemy by Warszawa upodobniła się do któregokolwiek bądź miasta obcego, nie pragniemy dla niej nazwy »małego Paryża« – mówił.
Przypomniał, że imperialny kształt, którego metropolia nabrała w XIX wieku, pod rządami barona Haussmanna, był już nieaktualny, że „Paryż dusi się od nadmiaru aut”, a jego wielką przebudowę warto przywoływać jako dowód, że „wysiłkiem jednego pokolenia można miasto chaotyczne zmienić w skomponowaną całość, zapewniając mu na dłuższy okres czasu prawidłowy rozwój i sprawność funkcjonalną”. Przybylski błyskotliwie wykazywał też, że od czasu odzyskania niepodległości wydarzyło się wiele: wyburzono cerkwie, zbudowano dziesiątki gmachów publicznych, tysiące domów mieszkalnych, że trwa wielka urbanizacja przedmieść, a liczba budynków zwiększyła się o jedną trzecią. Problem w tym, że wszystko do tej pory odbywało się bez należytej koordynacji i nie daje wrażenia wielkiego dzieła. W Warszawie od 1931 roku obowiązywał wprawdzie plan, ale efektów jeszcze nie było widać, a administracja budowlana nie nadążała za żywiołem i samowolą.
Architekt Bogumił Rogaczewski, o którym wiadomo niewiele poza tym, że dyplom zrobił w Mediolanie i miał żonę Włoszkę, wskazywał właśnie na Mediolan – „miasto młodości Wodza narodu włoskiego i kolebkę faszyzmu” – oraz na Rzym – „jego ostateczny tryumf”, opowiadał o śmiałych wyburzeniach i o case popolari, czyli blokach dla mieszkańców, których eksmitowano z rozebranych budynków.
W referatach powtarzał się zarzut, że Warszawa nie wygląda wystarczająco stołecznie. Bohdan Pniewski, który właśnie wyrastał na ulubionego architekta władzy, nawoływał, by elewacje okładać kamieniem, który da efekt nie tylko bardziej monumentalny, ale też trwalszy:
– Czy Panowie mogą sobie wyobrazić na przykład ulicę Marszałkowską bez gipsów i ohydnych tynków, bez podejrzanych ozdób, za to wylicowaną jasnym piaskowcem, dobrym do zmywania, patynującym się pięknie. Na pewno sklepy na Marszałkowskiej byłyby weselsze, a ludzie mniej zgryźliwi.
– Bo tynk to „szminka i puder”, a kamień to ciało, „krew i płeć” – wtórował mu profesor Marian Lalewicz.
Architekci czasem wskazywali konkretne rozwiązania prawne i organizacyjne: powołanie funduszu rozbudowy miasta czy uproszczenie procedur inwestycyjnych, wywłaszczeniowych i eksmisyjnych. Jak natrętny refren powracała jednak tęsknota za silną jednostką, która weźmie wszystko w garść:
– Potrzebna jest zorganizowana współpraca władz i fachowców – podkreślał Pniewski. – Dla wprowadzenia prawa w życie potrzebny człowiek o dyktatorskich pełnomocnictwach.
(...)
Stefan Starzyński zaczął z rozmachem i już w pierwszych miesiącach rządów zainicjował konkursy na dwie niezwykle istotne symbolicznie przestrzenie – jedną w centrum, a drugą położoną nieco na uboczu, lecz za to w miejscu niezabudowanym, które jeszcze dawało szansę na śmiały gest. Porządki w pierwszym z tych miejsc, na placu Piłsudskiego, zaczął jeszcze Zyndram, ale tylko rozzłościł środowisko architektoniczne, ponieważ zlecił koncepcję przebudowy rzeźbiarzowi Stanisławowi Ostrowskiemu bez konkursu.Jak widać, społeczność architektów co prawda pragnęła oświeconego dyktatora, ale kiedy dyktator działał naprawdę po dyktatorsku, czuła się zagrożona. Starzyński wyciągnął wnioski z tej awantury i pod koniec 1934 roku rozpisano pod jego auspicjami konkurs architektoniczno-urbanistyczny na plac Piłsudskiego wraz z rozległą przestrzenią między Ogrodem Saskim a Wisłą i wjazdem na planowany na osi ulicy Karowej most Piłsudskiego. Zwycięzcy, Kazimierz Tołłoczko i Jan Kukulski, narysowali po południowej i północnej stronie placu dwa bliźniacze wieżowce, a między Krakowskim Przedmieściem a krawędzią skarpy nowy plac Niepodległości z kolumną Nike i tarasem widokowym.
Drugi konkurs, na dzielnicę reprezentacyjną na Polu Mokotowskim, przewidywaną wokół projektowanej już przez Bohdana Pniewskiego Świątyni Opatrzności, nabrał nowej wymowy, zanim został rozstrzygnięty. 12 maja 1935 roku zmarł Józef Piłsudski, a na Polu Mokotowskim odbyły się uroczystości żałobne i przegląd wojsk przed trumną marszałka. Starzyński – być może licząc na to, że presja na upamiętnienie wodza pozwoli uruchomić dodatkowe środki finansowe – zdecydował, że nowe założenie będzie urbanistycznym pomnikiem wodza, Dzielnicą Marszałka Piłsudskiego, a w jej centrum, u stóp świątyni, znajdą się Pole Chwały i Forum – monumentalne place defilad otoczone gmachami państwowymi. Poprzednicy Starzyńskiego też jednak rozpisywali konkursy. Poprzedni konkurs na plac Piłsudskiego jako „pomnik bojownikom o niepodległość ojczyzny” odbył się w 1926 roku. A jednak ani Słomiński, ani Zyndram nie zostali zapamiętani jako urbanistyczni wizjonerzy. Legendy Starzyńskiego nie byłoby pewnie, gdyby nie zorganizował wystawy Warszawa przyszłości.
(...)
Warszawę przyszłości zobaczyło 115 tysięcy zwiedzających. Okazało się, że troska o planowy rozwój miasta, o jego estetykę czy poprawę warunków mieszkaniowych nie ma przynależności partyjnej, że są to zagadnienia, wokół których można zogniskować uwagę opinii publicznej i energię fachowców niezależnie od tego, na kogo głosowaliby w wyborach. Wystawa szerzej otworzyła też oczy prezydentowi. Do tamtej pory nie był w żadnym razie urbanistycznym ekspertem. Zbulwersowało go na przykład osiedle Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Rakowcu, którego projektanci, Helena i Szymon Syrkusowie, ci od Warszawy funkcjonalnej, rozmieścili bloki zgodnie z higienicznymi teoriami nowoczesnej urbanistyki w „układzie grzebieniowym”. Oznaczało to, że stanęły długimi elewacjami do zielonych dziedzińców, a szczytem do głównej ulicy, a do tego lekko po skosie wobec niej, tak by okna mieszkań wychodziły idealnie na wschód i na zachód. W relacji prasowej można było jednak przeczytać, że prezydent „natknął się na skandaliczny wprost sposób budowania osiedla, które zostało usytuowane w stosunku do ulicy bokami domów, i to krzywo”, i że „sposobu takiego nawet na wsiach się już nie stosuje”.
Teraz jednak Starzyński przechodził przyspieszoną edukację i odkrywał propagandowy potencjał urbanistycznych wizji. Już jako polityk gospodarczy promował zalety planowania i koordynacji, niedziwne więc, że uwierzył też w moc planowania przestrzennego. Tuż po zamknięciu Warszawy przyszłości, na początku czerwca 1936 roku zdecydował o wyizolowaniu Działu Regulacji i Pomiarów ze struktur Wydziału Technicznego i przekształcił go w pierwszy w Polsce samodzielny Wydział Planowania, podporządkowany bezpośrednio jemu. Na szefa wydziału awansował jednego z autorów sukcesu, Stanisława Różańskiego.
Ten twierdził, że Starzyński nie wtrącał mu się politykę personalną, dzięki czemu w mocno upolitycznionym urzędzie znaleźli zatrudnienie nawet komuniści. Kierownikiem Pracowni Planu Ogólnego został na przykład późniejszy pierwszy powojenny prezydent Warszawy, wówczas młody i ceniony urbanista Marian Spychalski. Józef Krzyczkowski po latach twierdził, że choć prezydent zasłynął z politycznych czystek, to przede wszystkim „otaczał się ludźmi, którzy szukali satysfakcji w tworzeniu lepszego jutra”, więc „ani leń, ani lekkoduch, ani blagier, usiłujący propagandą upozorować urojone sukcesy, nie mogli utrzymać się u boku Starzyńskiego”. Prezydent potroił budżet Wydziału Planowania, a personel w krótkim czasie rozrósł się z około 80 do 430 osób. Od wiosny 1936 do jesieni 1939 roku opracowały one plany szczegółowe dla 6500 hektarów – ponad połowy obszaru miasta, a plany pomiarowe w szczegółowej skali (1:1000 i 1:2500) dla 4500 hektarów – pięć razy więcej niż w ciągu poprzednich szesnastu lat działalności magistratu.
Plany te objęły wiele nowych dynamicznie rozwijających się dzielnic na przedmieściach. W latach 1931–1938 ich zaludnienie wzrosło aż o 40,8 procent. Po raz pierwszy w dziejach Warszawa była więc przygotowana na boom inwestycyjny na peryferiach. A inwestycja w komunistę Spychalskiego opłaciła się miastu już w 1937 roku, kiedy przygotowany pod jego okiem projekt nowej wersji planu ogólnego został nagrodzony dyplomem na Wystawie Światowej w Paryżu. Paryż podziwia Warszawę? Nie do wiary.